Wiecznie żywy

Filmów o zombie mieliśmy już naprawdę dużo. Ale filmu, gdzie zombie byłby głównym, a na dodatek pozytywnym bohaterem jeszcze nie było. To urocza adaptacja równie uroczej książki. Trochę pastisz, trochę komedia. Dla wielbicieli filmów o zombie – gratka!

2.jpg

Gwarantuję, że nigdy nie oglądali jeszcze filmu z narratorem zombie. R jest martwy. Nie pamięta jak ani kiedy zginął. Wie jedynie, że coś stało się z większością ludzkości, przemieniając ją w zombie. I chociaż odnalazł się w miarę w społeczności umarłych, nie przestaje marzyć o innym życiu. Marzenia stają się w miarę realne, kiedy R trafia na Julie, dziewczynę, którą ochrania przed swoimi „kolegami”. Julie sama zaczyna interesować się R, który pod jej wpływem zaczyna wracać do człowieczeństwa. Zaraża tym innych. Gdyby jeszcze miał odwagę powiedzieć Julie, że to on zjadł jej chłopaka.

3.jpg

Wielbiciele zombie powinni iść na ten film za sam pomysł. Nigdy wcześniej zombie nie był tak ciekawą, tak aktywną postacią filmu. Nie czytałam książki na której oparty jest film, ale z dobrych źródeł wiem, że jest równie urocza. Bo jak może nie być urocza opowieść o tym, że zombie wraca do ludzkości za pomocą uczucia? Jak można nie lubić R, zamkniętego w swoim szkielecie zombie, pragnącego się wydostać ze skorupy, która nie daje mu szansę na ucieczkę? Pomaga rozkoszny Nicholas Hoult w roli R, uroku dodaje Teresa Palmer. Łatwo jest się w tym filmie zakochać, chociażby dla rozkosznych scen kolejnych wydarzeń. Jak można nie polubić sceny, gdzie R uczy Julie jak zachowywać się jak zombie? Jak można nie pokochać tej, gdzie R zaczyna w końcu śnić? Kiedy R wkracza do świata ludzi? Można by tak wymieniać i wymieniać długo, bo ten cały film to rozkoszny komentarz w stronę filmów o zombie. Do tej pory ich nie lubiliśmy, teraz mamy okazję, żeby dać im szansę. I nie ma szans, żeby tego nie zrobić! Lubię ten film za aktorów, lubię za rozkoszny, niepodobny do innych filmów scenariusz, za niebanalną opowieść, za coś nowego. Lubię za wiele, wiele innych rzeczy. I chociaż Jonathan Levina kieruje się raczej w stronę parodii i pastiszu,  nie można miec mu tego za złe. Jeśli każdy pastisz obierałby taki kierunek, powstałby nowy gatunek. Kocham ten film! Bez końca!

Marta Czabała

 
Polityka Prywatności