Osobiście dzielę komedie na śmieszne i zostające w pamięci, nie śmieszne i całkowicie żenujące. Ten film reprezentuje sobą raczej te dwie ostatnie kategorie. Szkoda mi Melissy McCarthy, która po prostu zasługuje na więcej.
Tym bardziej, że doskonale pamiętam ją z moich najukochańszych „Kochanych kłopotów”, gdzie w pełni pokazywała, co potrafi. Ale od tego czasu została zaszufladkowana w tych okropnie nieśmiesznych komediach. Ale cóż, narzekać mogę osobiście, bo „Złodziej tożsamości” finansowo rardzi sobie za oceanem świetnie. Grupa docelowa pewnie nie ma więcej niż 16 lat, więc ja już dawno nie pamiętam, co wtedy jest śmieszne. Może więc mi być tylko smutno.
Ten film ma się opierać na sprzecznych charakterach. On jest przykładnym mężem i pracownikiem. Ona kradnie jego tożsamość i bez wyrzutów sumienia wydaje jego prywatne i firmowe pieniądze. Aby uniknąć oskarżenia o defraudację, on musi sprowadzić ją do firmy i okazać osobiście. Sandy rozpoczyna pościg za kobietą, która niespecjalnie chce dać się złapać.
A my przez kolejne półtorej godziny oglądamy kolejne starcia naszych bohaterów, pościgi Sandy’ego za Dianą, jej ucieczki, oraz kolejne osoby, które poszukują Dianę z takich czy innych powodów. Jest głośno, miejscami trochę obrzydliwie, bo scenariusz to nie jest finezyjna, subtelna opowiastka. Wręcz odwrotnie, dialogi mają stać na drugim planie, a na pierwszym mamy wybuchy, krzyki, seks (a jakże), dużo średniej jakości dowcipów i morał, podany w miarę subtelnie, ale jednak schematycznie, przewidywalnie. Nie ma śmiechu, nie ma przejęcia, nie ma rozrywki. No może, gdybym miała 16 lat... Ale tym starszym radzę trzymać się z daleka od kina.
A.N.