Efekciarskie (do granic możliwości) kino science – fiction. Amerykanie lubią i umieją robić takie filmy, gdzie obraz staje na pierwszym planie, a samą historię spycha na bok. Nic w tym złego, na takie filmy też jest w kinie miejsce. Jeśli nie macie też nic przeciwko odrobinie patosu i szczypcie średnio przejmującego dramatu, pewnie będziecie się dobrze bawić. Ja takie kino lubię, bawiłam się w miarę przyzwoicie, chociaż mam parę „ale”.
Bo niestety trudno było ukryć, że ta opowiadana tutaj historia jest średnio porywająca czy oryginalna, na dodatek oblana (czasami trudnym do zniesienia) patosem. Will Smith to generał Cypher Raige, legendarny w całym chyba kosmosie żołnierz, idealny dowódca, nieomylny w każdej ze swoich decyzji. Przynajmniej tych zawodowych, bo prywatnie idzie mu już gorzej. Żona apeluje o to, żeby więcej czasu spędzał z nastoletnim synem Kitaiem, który – oprócz typowych problemów nastolatka - wini się też o śmierć swojej starszej siostry. Raige postanawia posłuchać żony i zabrać Kitaia na wspólną podróż. Nie docierają do celu, po drodze statek rozbija się na wrogiej planecie, która przypadkiem okazuje się być Ziemią, opuszczoną przez ludzi tysiąc lat wcześniej. Aby wezwać pomoc, Cypher i Kitai muszą zdobyć czujnik z drugiej połowy rozerwanego statku. Do pokonania mają około 100 kilometrów. Niestety, Cypher ma złamane obie nogi. Drogę musi więc samotnie pokonać Kitai, wyposażony jedynie w elektroniczną pomoc monitorującego wszystko ojca.
Jeśli dobrze rozumiem, ten film ma być efektowną filmową metaforą drogi, jaką chłopiec musi przejść na drodze do męskości. Zdecydowanie bardziej wolałabym, gdyby zabrać te wszystkie rodzinno – żołnierskie morały i zrobić po prostu efektowny film science – fiction. Po co pakować się w tę pseudo głębię? Wiele tutaj brakuje. Nie do końca wyjaśnione są wątki. Dlaczego tak naprawdę opuszczono Ziemię? O co chodzi dokładnie ze śmiercią starszej córki Cyphera? O co chodzi ze stworem, który podąża za Kataiem? Mam wiele pytań, ale nie będę zdradzać szczegółów. Całość nie do końca podchodzi mi też w kwestii aktorskiej. Will Smith uparcie stara się wcisnąć swoje dzieci do show biznesu, z lepszym lub gorszym skutkiem. Jaden Smith jest chyba najlepszą dziecięcą inwestycją w przyszłość z całej trójki, nie znaczy to jednak, że porywa. Ale kto wie, może jeszcze się wyrobi, bo tutaj jest miejscami lepszy od swojego ojca, aktora bardzo dobrego, ale jednak bardziej komediowego. Tutaj Smith senior kolejny raz próbuje odnaleźć się w dramatycznej postaci, tak jak robił to już kilka razy, ze średnim skutkiem. A tutaj ma jeszcze ograniczenia, bo niemalże cały film spędza w jednej pozycji. Przez większość czasu prezentuje nam marsową minę generała – ojca (nie wiadomo, który bardziej irytuje), która niestety pozbawia go możliwości pokazania jakichkolwiek żywszych emocji. Jeśli mam więc wybierać pomiędzy nudnym, statycznym Smithem seniorem, wezmę już Juniora, nawet jeśli różnica sprowadza się do lepiej napisanej postaci.
Zostaje jeszcze ta ekipa za kamerą. Nie da się zapomnieć, że to film Shymalana (scenariusz w towarzystwie Gary’ego Whitta, autora m.in. koszmarnie nudnej i bezsensownej „Księgi Ocalenia”), kiedyś wizjonera, który kiedyś porwał nas filmami, które zmieniły kino. Niestety, od czasu tych najlepszych („Szósty Zmysł”, „Znaki”, „Osada”) minęło już wiele lat, a reżyser stacza się niestety po filmowej równi pochyłej. Poza wizualnie przyjemnym tłem, nie oferuje nam tutaj wiele więcej. Czy mamy się tutaj bać? Gdzie ma być to napięcie? Czy dorosły widz będzie przerażony komputerowym tygrysem walczącym z wielkim i równie komputerowym kondorem? Czy przejmie nas tygrys zjadający pisklaki? Czy może goniące głównego bohatera zmutowane małpy? Za dużo już widzieliśmy filmów, jesteśmy za bardzo rozpieszczeni i zblazowani. Chodzimy na filmy s – f żeby je przeżywać! A tutaj przeżywać się nie da, bo nawet zakończenie jest bardziej niż bardzo przewidywalne i znane niemalże od początku.
Shymalan zapomniał już chyba, że jego znakiem towarowym był wybuchowy finał, taki wyjątkowy, niepowtarzalny, wbijający nas w siedzenie. A tutaj? Tutaj mamy masę amerykańskiego patosu, żołniersko – rodzinno – bohaterskiego (szukałam, czy gdzieś nie wisi amerykańska flaga) i historię pełną drewnianych, oklepanych dialogów. Dla chętnych parę próbek, które zdążyłam skrzętnie zanotować w telefonie. „Mój kombinezon zmienił kolor na czarny. Podoba mi się, ale to chyba coś złego” mówi Katai, nieświadomy jeszcze jak przydatny jest inteligentny kombinezon, ostrzegający złowieszczą czernią przed wrogiem. „Strach nie jest prawdziwy, jest wyborem (…) niebezpieczeństwo jest prawdziwe” – dodaje synowi otuchy mądry ojciec – generał. Cypher, w co drugim zdaniu zwraca się do syna mianem „kadecie”, co rusz każe mu padać na kolano (dla tych, co nie wiedzą – to dla uspokojenia), rzuca bohaterskie teksty, nawet kiedy syn go nie słyszy. Wolałabym po stokroć, gdyby ten film był wyłącznie sensacją i ucztą dla oka, bez tej na silnie wpychanej nam głębi. Na szczęście ratują go efekty, zrobione przez najlepszych z najlepszych w swoim fachu, które łagodzą zgrzyty w całej reszcie. Rozkoszujcie się nimi, cieszcie się wizją, doskonałą grafiką. Jeśli dzięki temu uda się wam przymknąć oko na całą resztę, gratuluję. Mi udało się tylko troszeczkę.
Marta Czabała