Dla mnie to czysta przyjemność. Gene Roddenberry może spokojnie spoglądać na nas z nieba. Jego dziedzictwo podtrzymywane jest z godnością i szacunkiem, na jaki zasługuje. Ten film to prawdziwa przygoda, nie tylko dla zagorzałych wielbicieli Star Treka.
Recenzja od zarania dziejów jest tworem bardzo subiektywnym. W tym przypadku to bardzo dobrze, bo nie zamierzam być ani przez chwilę obiektywna. Kocham Star Treka. Kocham go miłością wielką od 12 roku życia, kiedy przypadkiem wpadłam na serial „The Next Generation”. Moja obsesja być może nie obejmuje może wizyt na konwencjach, (kto wie, może jakby były w Polsce) czy też przebierania się za postaci z filmów, ale kiedy do kin wchodzi nowy serial, traktuję to jak wyjątkowe wydarzenie. I tak jak każdy szanujący się Trekkie nie toleruję dużych zmian w głównej historii. Film z 2009 roku przyjęłam z przyjemnością. I jeszcze większą przyjemność odczułam, widząc, że ta gwiezdna podróż kontynuowana jest z szacunkiem, na jaki zasługuje.
Głównymi atutami tego filmu pozostają rzeczy w Star Treku niezmiennie najlepsze. Doskonały scenariusz, pełen iskrzących dialogów, humoru i niezwykłych bohaterów. A to zaś opakowane jest w najlepsze efekty specjalne, które umieją robić tylko Amerykanie. Pewnie narażę się niejednemu kinomanowi, ale cóż, trudno. To właśnie Amerykanie z taką niespodziewaną gracją i wyczuciem robią kino, które ma przynosić nam prawdziwą przygodę. Tylko i aż przygodę, sprawiającą, że przez te dwie godziny siedzimy przykuci do ekranu, zachwycając się mistrzostwem wykończenia, uwagą przyłożoną do szczegółów, szacunkiem, z jakim twórcy traktują sagę. Ostatni film zostawił nas w momencie, kiedy Kapitan Kirk oficjalnie obejmuje dowództwo nad statkiem Enterprise. Jako najmłodszy kapitan w historii Gwiezdnej Floty (na dodatek mianowany trochę z przypadku), Kirk nie do końca przykłada wagę do zasad i praw Floty, narażając się swoim zwierzchnikom. Ale nawet jego niesubordynacja musi na chwilę odejść w zapomnienie. Kolejny wróg atakuję flotę, metodycznie eliminując tajne placówki floty, chcąc zabić najważniejszych dowódców statków Federacji. Dla Kirka sprawa jest osobista, dlatego zgłasza się do poszukiwania zbiega. Sprawa przybiera jednak zupełnie inny obrót niż mogło się wydawać. Kirk musi liczyć wyłącznie na siebie i na swoją załogę. Ale czy to wystarczy, żeby wygrać?
Mówię prosto i szczerze. Bawiłam się świetnie. Ten film naprawdę nie ma słabych stron. J.J. Abrams znany jest z epickich scen akcji, dopracowanych do najmniejszego szczegółu, idealnych. Doskonały jest scenariusz, ponownie napisany ręką m.in. Roberta Orci i Alexa Kurtzmana. Na szczęście panowie zachwali humor oryginału i stworzyli kolejną wyjątkową opowieść, pozwalającą bohaterom na stworzenie niepowtarzalnych postaci. Całą historią bawią się aktorzy, doskonali w każdym wymiarze. Nie ma tutaj słabych postaci. Czy jest to Chris Pine, brawurowo odtwarzający postać emocjonalnego, ale doskonałego w akcji Kirka, czy może Zachary Quinto, pokazujący jak powinien wyglądać prawdziwy Spock, pozornie pozbawiony emocji, a jednak nimi przepełniony Vulcan. Każda z postaci jest w tym filmie niepowtarzalna, każda wnosi coś do filmu. Razem, całość jest wybuchowa. Kiedy Gene Roddenberry tworzył Star Treka mówili o nim jak o wizjonerze. Jak inaczej mówić o filmie, który (w dobie Zimnej Wojny) pokazuje Amerykanina i Rosjanina pracujących ramię w ramię? Kto w latach 60tych pomyślał o czarnej kobiecie, jako pierwszoplanowej postaci? Dzisiaj te różnice nie wywołują takiego szoku, ale wielbiciele serii pamiętają. Dlatego składamy hołd aktorom, którzy tak dobrze unieśli wagę swoich postaci. Zoe Saldana, Karl Urban, Simon Pegg, John Cho, Anton Yelchin. To dzięki nim ożywa cała historia, być może już niemalże 50letnia, wciąż jednak aktualna w swoim przesłaniu. A jeśli na dodatek mamy fanatyczne efekty specjalne, czego jeszcze można oczekiwać?
Wizualnie jest doskonale, na dodatek śmiesznie, przejmująco, ciekawie. Podobno premiera następnego filmy ma przypaść na rok 2016, w 50 rocznicę premiery Star Treka. Ja już odliczam dni.
Marta Czabała