Mieliśmy już dwugłowego rekina, rekina mutanta, rekina w supermarkecie, w basenie, takiego chodzącego na nogach. Teraz mamy rekiny w licznej grupie, które przynoszone są do miasta w równie licznych tornadach. Witamy w kolejnej produkcji wytwórni Asylum.
Jeśli znacie ją chociażby ze słyszenia, wiecie, że potrafi zrobić film bez aktorów, bez budżetu i z papierowymi efektami specjalnymi. Wiecie też doskonale, że zawsze znajdą się chętni do obejrzenia filmu klasy Z. Cóż, o gustach się nie dyskutuje. Rzecz dzieje się w Los Angeles. W stronę plaży przypływają rekiny, dość skutecznie atakujące wszystko i wszystkich dookoła. Mają się czym żywić: nad miastem rozciąga się burza, która zalewa wszystko, a liczne tornada pomagają się przemieszczać złym bestiom.
Cóż za możliwości! Rekiny wpływają ludziom do domów, do kanalizacji, fruwają obok helikopterów. My oczywiście mamy grupę głównych bohaterów, jak zawsze schematycznych, opartych na powielanych po tysiąc razy schematach. Mamy właściciela baru (dawno niewidziany, pozbawiony już szans na większą karierę Ian Ziering), byłego męża swojej żony, chcącego ocalić ją i dzieci. Jest więc i była żona (Jak zwykle średnia Tara Reid), aktorka idealna dla takich filmów. Jest ładna, blond i to wystarczy. Nawet nie musi udawać, że gra. Mamy jeszcze zakochaną w głównym bohaterze kobietę, patrzącą na niego maślanymi oczami. Cała reszta jest zbędna i może zostać zjedzona w pierwszych 15 minutach.
Są też efekty specjalne, jak zawsze w przypadku Asylum zrobione w ramach gimnazjalnego projektu szkolnego na komputerze z 1985 roku. Widać boleśnie, że nasi bohaterowie uciekają w jakże popularnym green room’ie. Wybuchy są tekturowe, rekiny chyba z plasteliny, naprawdę nie da się w to w jakikolwiek sposób wczuć. Doskonałe są też dialogi. Kiedy okazuje się, że nie wszsycy bohaterowie zmieszczą się w helikopterze, nasz protagonista głosi „Zostaniemy tutaj i będziemy walczyć”. Miejscami bywa prześmiesznie, jak chociażby w momencie, kiedy główny bohater wykraja się z brzucha rekina za pomoca piły łańcuchowej, wyciągając za sobą zjedzoną pół godziny wcześniej przyjaciółkę. Rozumiem, że spotkali się w żołądku. Dla wielbicieli gatunku kina klasy Z, zapraszam. Pośmiejecie się, ubawicie.
O.K.