Guillermo del Toro robi różne filmy. Są wśród nich takie z przesłaniem, są czysto rozrywkowe. Tym razem zamarzył mu się film przede wszystkim przyjemny dla oka, stawiający na efekty specjalne, kosztem scenariusza. Dostał to co chciał – imponujące wizualne widowisko i średniej jakości opowieść. Wyłącznie dla wielbicieli gatunku.
A ci wielbiciele muszą lubić filmy o wieloznacznych, wszelakich najeźdźcach Ziemi. W tym filmie wychodzą oni z tajemniczego portalu gdzieś w czeluściach oceanu. Przypominają trochę gigantyczne dinozaury. Aby dopasować się wielkością do przeciwnika, ludzie konstruują gigantyczne roboty, sterowane umysłem złożonym ze zjednoczonej jaźni dwóch pilotów. Wśród nich jest Raleigh Becket, doświadczony wojenny pilot. Becket jest ostatnią nadzieją ludzkości. Na szczęście ma dobrych pomocników.
Jeśli oczekujecie tutaj jakichś wyjątkowych głębi, lepiej wybrać się na inny pokaz. To film, gdzie pierwsze skrzypce grać będą efekty specjalne. Nikt nie robi ich tak dobrze i z równym rozmachem, co Amerykanie, więc wiadomo dokładnie, czego oczekiwać. Większość ponad dwugodzinnego filmu stanowią efektowne bitwy pomiędzy robotami a potworami. Wszystko jest duże, efektowne, dialogi schodzą na drugi plan. Na nim mamy wewnętrzne konflikty kolejnych bohaterów, Becketa – radzącego sobie ze śmiercią brata, Mako Mori – chcącej pomścić swoją rodzinę, czy Stackera Pentecosta – czującego odpowiedzialność za całą ludzkość. Kilka momentów pokazuje wyjątkowy humor del Toro, czasami widać też elementy podejrzanie podobne do scenografii Hellboy’a. Całość jest miła dla oka, ale historią trudno się przejąć, jeśli mamy więcej niż 13 – 14 lat. W końcu przejęliśmy się już dość podobnymi Transformersami. Ale jeśli całość rozpatrywać jako lekką rozrywkę na lato – jest idealnie.
Marta Czabała