Można
nie lubić Toma Cruisa. No dobrze, ja za nim nie przepadam. Ale nawet ja muszę
przyznać, że w tym filmie jest po prostu na swoim miejscu. I jaki to film!
Świetne kino science – fiction, doskonale zagrane, świetnie napisane, jeszcze
lepiej zmontowane.
Kino science fiction dla mas musi być spektakularne. Musi mieć wysoki budżet i pierwszorzędnych aktorów. Musi, inaczej nie zadowoli wybrednych, zblazowanych tysiącem filmów widzów. Musi być efekciarskie, głośne, pełne zwrotów akcji i koniecznie z wybuchowym finałem. Acha, i nie może być filozoficznym traktatem o ludzkości, bo to po prostu nudzi widza gatunku. Ma być czysto rozrywkowe. Nie ma w tym nic złego. Bo na takim kinie po prostu świetnie się bawimy.
„Na skraju jutra” idealnie wypełnia ten przepis. Film jest zabawny, wciągający, wartki i świetnie zmontowany. Ale przechodząc do treści. Od 5 lat świat walczy z inwazją obcych. Przylecieli niespodziewanie, bez większym problemów przejęli część Europy, bez problemu zajmują dalsze tereny. Ludzkość wydaje się nie mieć większych szans. Major Cage (Cruise) zajmuje się wojskowym PR-em, zachęcając ludzi do wstąpienia armii. Wbrew swojej woli trafia jednak na front, wprost w środek bitwy mającej stanowić ostateczny opór ludzkości. Niedoświadczony w bitwie, szybko ginie, tylko po to, aby obudzić się jeszcze raz, na początku koszmarnego dnia, zakończonego własną śmiercią. Po wielokroć. Czy uda się przerwać makabryczny cykl?
Motyw powtarzanego dnia jest wykorzystywany w kinie namiętnie od czasu słynnego „Dnia Świstaka”. Lepiej lub gorzej. To trudna sprawa do zrealizowania, bo powtarzanymi scenami łatwo jest widza zanudzić. Nie wolno za dużo powtarzać. Na szczęście Doug Liman wie doskonale jak zrobić świetne kino akcji, nieprzesadzone, nieprzeładowane efektami specjalnymi. Taki wciągający, świetnie opowiedziany film, idealny na lato. Doskonały. Chociaż historia walki z obcymi jest stara jak kinowy świat, Liman jest w stanie zrobić z ogranego motywu świetne, świeże kino. Najwyraźniej jeszcze można. Nie udaje, że robi ambitne wyjątkowe dzieło; wręcz odwrotnie, chce bawić i bawi widza. Różnymi rzeczami. Doskonałym scenariuszem, złożonym w większości z powtarzanych scen, jednak na tyle umiejętnie zmontowanych, że ani jedna powtarzana scena nie nudzi, nie jest w filmie zbędna, nie przeciąga całej akcji. Mimo powtarzalności, Liman postępuje z całą akcją, prowadzi swoich bohaterów i nas samych do wybuchowego (efekciarsko i opowieściowo), doskonałego finału. Ma do dyspozycji najlepsze z najlepszych efektów, a jednak zupełnie z nimi nie przesadza. Wybaczam mu efekty robione typowo pod efekt 3D (z premedytacją poszłam na wersję 2D), bo ta po prostu i niestety się sprzedaje. Podziwiam więc efekty jako takie, doskonałe, nieprzesadzone, świetnie zrobione i zmontowane. Podziwiam i doceniam aktorstwo, nie tylko Toma Cruisa (świetnego zwłaszcza w roli niechętnego walce PR-owca), ale też Emily Blunt i każdego kolejnego członka obsady. Świetne kino rozrywkowe, idealne na każdą porę dnia i roku.
Marta Czabała