Lucy

Biłam się z myślami. Ba, szalałam. Ale zdania niestety nie zmieniłam. Niezależnie od recenzji, jakie przeczytałam, a przeczytałam ich wiele. To piramidalnie bezsensowny i głupi film. Nie ma sensu. Nawet najmniejszego. Chyba że sensem jest półtoragodzinny teledysk, też zresztą bez sensu. Inaczej radzę: trzymajcie się z daleka od kina!

Nawet fabuła jest oklepana. I na pewno nie jest to science fiction! Lucy jest lekko naiwną amerykańską studentką mieszkającą w Tajwanie. Przygodnie poznany chłopak wrabia ją w dostarczenie przesyłki z narkotykami miejscowemu gangsterowi. Lucy wpada w ręce kartelu, który chce wykorzystać ją jako muła, transportującego nowoczesny narkotyk zaszyty w jej brzuchu. Torebka przypadkowo się rozdziera a narkotyk miesza się w organizmie dziewczyny, sprawiając, że zaczyna ona przejawiać całkowicie nadprzyrodzone zdolności…

Podobno Besson chciał zrobić coś na kształt „Incepcji” z dodatkiem paru elementów akcji. I w pewnym sensie mu to wyszło. Cały film wygląda jak sklejka przypadkowych filmów i teledysków. Nie trzeba mieć wprawnego oka, żeby dostrzec kalki „Matrixa”, „Kill Billa” i bijące po oczach zapożyczenia z mojego ukochanego „Leona zawodowca”. Nawet przejazd naszej mądrej bohaterki po Paryżu wygląda jak rodem zapożyczony z „Taxi”. A całość jest strasznie niespójna. Wszystko jest topornie podzielone na kolejne części niemalże jak sztuka w teatrze. Jedna nie pasuje do drugiej, niemalże jak źle dobrane puzzle. Mamy strasznie długi wstęp (ok 30 minut zanim Lucy zacznie swoją transformację), potem około kwadransa filozoficznych dywagacji Lucy nad swoją nową naturą i nad tym, co mogłaby ze swoim darem zrobić (Halo! Lek na HIV, lek na raka, lepsze uprawy!) a potem jej podróż do profesora, w którym upatruje swój cel zbycia wiedzy. No tak, po drodze znajdzie się jeszcze kilka matrixowskich walk ze wściekłymi tajwańskimi handlarzami narkotyków. Żeby tego nie było za mało, wszystko przetykane jest wykładem profesora na uniwersytecie, dywagującego na temat tego, czym mogłaby się stać ludzkość, gdybyśmy tylko nauczyli się lepiej kontrolować powierzchnię naszego mózgu. A żeby jeszcze bardziej zdenerwować widza, Besson ilustruje poczynania swojej bohaterki krótkimi przerywnikami w postaci scen z życia dzikich zwierząt, jak mniemam chcąc dokonać sprytnej ilustracji, albo być może jakiejś metafory, której zupełnie nie rozumiem. Krótkie, przerywane sceny ogląda się jak męczący teledysk. Ale może jestem za stara.

Wszystko jest strasznie naiwne, pompatyczne, sztuczne i wpychane nam na siłę do gardła. Transformacja Lucy z niewinnej, mocno naiwnej studentki w super mózg jest widoczna nawet w wybieranych przez nią ubraniach. W pierwszej scenie widzimy ją ubraną w kiczowatą kurteczkę w panterkę, ale kiedy inteligencji przybywa, Lucy zmienia strój na szykowną małą czarną i szpilki, bez wątpienia jakiegoś szacownego światowego producenta. Nic nie ma w tym filmie sensu. Lucy zabija jak oszalała, nawet przypadkowe osoby, ale swojego największego wroga zostawia przy życiu. Sama nie wie, co ma ze sobą zrobić. Szczyt głupoty osiągamy w scenie, kiedy pod budynek zjeżdża się kordon policji i żaden stróż prawa nie dostrzega, że kilka metrów obok zbiera się właśnie i licznie zbroi cały kordon azjatyckich gangsterów, dobierających sobie cały arsenał (nawet bazukę mieli!) broni. Pompatycznie dialogi przerażają swoją naiwnością. Są albo idiotyczne, albo obrzydliwe. „Pamiętam smak twojego mleka w moich ustach” mówi Lucy do matki. Te filozoficzne pominę. Wszystkie je zresztą już słyszeliśmy, w tysiącach filmów o podobnej tematyce. I nie pomaga nawet wygłaszający je Morgan Freeman, do którego mam wiele kinowej miłości. Po prostu wszystko już było, wielokrotnie też w lepszej formie. Nie wiem dlaczego wszyscy zachwycają się grą aktorską Scarlett Johansson. Pokazała już dawno, że grać umie, ale tutaj po prostu ma mało do zaoferowania. Nie rozumiem dlaczego poszerzenie świadomości mózgu musi być równoznaczne z wyzbyciem się jakichkolwiek odczuć, ale statycznej, szarej aktorki zupełnie nie kupuję. Tym bardziej, że jej postaci nie da się po prostu lubić. Chyba że założeniem było może wywołanie irytacji, wtedy jest idealna.

Ciosem w serce jest to, że to film Luca Bessona, estety, wrażliwego reżysera i scenarzysty, który potrafi robić filmy mądre, ciekawe, wzruszające czy też zabawne. A tutaj po prostu filmowe dno. Wiem, recenzja subiektywną rzeczą jest, ale ja mam po tym filmie traumę.

Marta Czabała

P.S. Zapomniałam poruszyć ścieżkę dźwiękową. Męczący kalejdoskop dźwięków. Ale może jestem za stara.

Polityka Prywatności