Nie bez powodów patos opakowany jest w amerykańską, a dokładnie hollywoodzką flagę. Dumni ze swojego kraju, swojej historii, do zmęczenia celebrujący rolę zbawcy świata Amerykanie całkowicie zmonopolizowali i powiększyli (czasami do rangi absurdu) dumę narodową. W filmach powiewają amerykańskie flagi, bohaterowie poświęcają się za kraj, często wygłaszając przydługie kwieciste mowy. Możemy się śmiać, ale cóż, taka jest ich mentalność. Opowieść o czołgu Furia jest wprost wymarzona dla Hollywood. Podobno jest głównym pretendentem do Oscarów. Zobaczymy jaka będzie konkurencja. Jak na razie widzę go jako mocnego kandydata w kategoriach technicznych. Ale czy w tych głównych? To się okaże…
Koniec II Wojny Światowej. Amerykanie przedzierają się przez prawie już powojenną Europę, zwalczając niedobitki wojsk niemieckich. Na ostateczny front rzucana jest załoga czołgów. Wśród nich jest ta z czołgu pieszczotliwie nazywanym Furią, wypełnionym zgraną, walczącą od kilku lat załogą. Obiecali sobie razem dotrwać do końca wojny. Ale wojna rządzi się swoimi prawami. Kiedy jeden z nich ginie, do Furii dołącza Norman. Nieskażony wojną, młody chłopak.
Mam mieszane uczucia, chociaż chyba jednak na plus. Bo to film ambitny, w dobrym sensie tego słowa. Ayer wie doskonale, jak stworzyć równowagę pomiędzy ambitnym a jednocześnie rozrywkowym filmem dla mas. Porusza tutaj subtelnie tony sensu wojny, pokazując bardzo mądrze jak bardzo zmienia się granica człowieczeństwa, kiedy człowiek zmuszony jest robić niewyobrażalne rzeczy drugiemu człowiekowi. Pokazuje jak ginie niewinność, nieskażona niczym młodość, zakończona w momencie zderzenia z czymś tak bezsensownym jak wojna. Nie gloryfikuje, nie pokazuje jednej ze stron jako jednoznacznie dobrej czy złej. Nie wciska nam nachalnych morałów. Jednocześnie robi fantastycznie zmontowane kino, na najwyższym technicznym poziomie, z genialną muzyką, zdjęciami i scenografią. Porywają sceny wojny, nawet jeśli strzały przypominają te rodem z laserowych pokazów gwiezdnych wojen. Ayer dopilnowuje każdego szczegółu, potrafi nawet z małej sceny wykrzesać grozę sytuacji wojennych. Dopiero potem zauważamy aktorów, doskonale dobranych, bez wyjątku dobrych. Brad Pitt (może najbardziej znany, na pewno jednak nie najlepszy), pozbawiony atrybutów ślicznego chłopca Shia Lebouf, Jon Bernthal, Michael Pena i doskonały, wcześniej całkowicie dla mnie nieznany Logan Lerman. Każdy z nich ma swoją rolę, z której dokładnie się wywiązuje. I chociaż pewne sceny wydają się mało prawdopodobne, całość to bardzo dobre kino w swoim gatunku. Z czystym sumieniem polecamy.
Marta Czabała