Uroczy, ciepły film o znajdowaniu swojego miejsca na ziemi, często zupełnie gdzie indziej niż szukamy. Urokliwy Grant dawno nie był tak dobry.
Duet Marc Lawrence (scenarzysta i reżyser) i Hugh Grant nie istnieje od dzisiaj. Panowie wyprodukowali razem kilka średnich i kilka naprawdę dobrych filmów. Takich lub innych komedii, mniej lub bardziej śmiesznych. Po pięciu latach od ostatniej współpracy, wracają kolejny raz. Tym razem ze znacznie lepszym filmem niż „Słyszeliście o Morganach” i niemalże tak dobrym jak „Prosto w serce”. Jest mądrze, bywa śmiesznie, jest refleksyjnie. Uroczo. Nawet jeśli widać analogie.
Niemalże jak w „Prosto w serce” bohater Granta żyje w cieniu swojej dawnej sławy. Keith Michaels kilkanaście lat temu napisał świetny scenariusz filmowy, przerobiony na kasowy film, kochany przez miliony. Potem było kilka klap, po których nadszedł brak artystycznej weny. Targany brakiem sukcesu i problemami finansowymi, Keith zgadza się przyjąć posadę nauczyciela na jednym z amerykańskich uniwersytetów. Traktując nową pracę, jako swoiste zesłanie, powoli uczy się tego, co tak naprawdę jest ważne.
Początkowo była irytacja. Dlaczego to tak mało śmieszy? A potem olśnienie. Tak mało śmieszy, bo wbrew zapowiedziom dystrybutora, to wcale nie jest komedia romantyczna. Romansu jest tutaj jak na lekarstwo, a typowej komedii też bardzo mało. Szczerze mówiąc, taka szufladka robi całości bardzo źle, bo film może nie spotkać się z oczekiwaniami niektórych widzów. A co tutaj mamy? Mamy mądry, bardzo refleksyjny film o dorastaniu, o poszukiwaniu samego siebie w miejscach, gdzie zupełnie nie szukamy. Mamy doskonały scenariusz, ciepłą, urokliwą opowieść o prawdziwych ludziach, bez banalnych, cukierkowych rozwiązań. Mamy najlepszego od lat Hugh Granta, który traktuje w końcu dodatkowe zmarszczki z godnością mężczyzny i nie udaje amanta – chłopca, ale faceta z krwi i kości. Mamy fantastycznych bohaterów drugoplanowych. J.K. Simmons, fantastyczny Chris Elliott, Bella Heathcote, Marisa Tomei i wielu, wielu innych; nie ma w tym filmie słabego ogniwa, aktora, któremu można by zarzucić odstawanie od poziomu. Dobrzy aktorzy po prostu odgrywają równie dobry scenariusz, dając nam ciepłą, refleksyjną opowieść o prawdziwych ludziach. Nie super bohaterach, nie książkowych postaciach. Zwyczajnych/niezwyczajnych ludziach, którzy próbują odnaleźć swój wewnętrzny głos i własne ja. Jest coś do uśmiechu, jest coś do refleksji. Jest ogromna przyjemność przy wyjściu z kina. To taka mądra, trochę komediowa opowieść. Wspaniała.
Marta Czabała