Emocjonalny, subtelny film z przesłaniem. To taka idealna kombinacja amerykańskiego kina wielkiego ekranu i doskonałej myśli i pracy indywidualistów. Całość wykańczają doskonali aktorzy.
To także doskonały mix gatunków – sensacji, dramatu przyprawionego odrobiną fantasy. Tytułowa Adaline marzy o niczym więcej i niczym mniej niż o normalnym życiu. Jak to w świecie bywa, najczęściej marzymy o tym, co nie jest nam dane. Urodzona na początku XX wieku Adaline (Lively), w wieku dwudziestu kilku lat ulega wypadkowi. Skutki są znacznie bardziej poważne niż mogłoby się wydawać. Adaline Bowman przestaje się starzeć. Od dnia wypadku jej wiek i wygląd pozostają dokładnie takie same. A jak to z nietypowymi zjawiskami bywa, wiecznie młoda Adaline zaczyna przyciągać uwagę. Od tej pory musi uciekać. Za wszelką cenę.
Lubię mądre filmy, które subtelnie zadają równie mądre pytania. Jakież było więc moje zdumienie, kiedy zobaczyłam, że całość wyreżyserował naprawdę mało w Hollywood znany Lee Toland Krieger, opierając swoją historię na scenariuszu jeszcze mnie znanych scenarzystów! Gdzie indziej, jak nie w Hollywood! W końcu to tutaj nieokrzesane talenty mają szansę zabłysnąć i zostać na wieki wieków pośród najlepszych z najlepszych. Oby tak się stało, bo „Wiek Adaline” to najlepsza laurka, jaką mogą wystawić sobie niedoświadczeni hollywoodzcy twórcy. Nie znajdziemy tutaj sensacji, nie znajdziemy typowej hollywoodzkiej akcji. Znajdziemy za to takie idealne, sentymentalne kino uczuć, doskonale opowiadające historię kobiety, której życie nie ma końca, która jednocześnie nie potrafi naprawdę żyć. To obraz Adaline, kobiety z ponad stuletnim bagażem doświadczeń i mądrości, wciąż jednak niedoświadczonej w zakresie prawdziwych uczuć i miłości. A czy nie one właśnie definiują prawdziwe życie?
Całość zadaje mądre, subtelnie podane pytania. Nie byłoby jednk tego filmu, gdyby nie Blake Lively. Krucha, delikatna, pozornie posągowa i niedostępna, Lively samymi oczami potrafi wyrazić pasję, strach, pragnienie normalnego, prawdziwego życia, takiego gdzie wszystko idzie normalnym cyklem. Z całej jej postaci bije mądrość kobiety, której życie nigdy się nie kończy. Tryska emocjami. To bezsprzecznie najlepsza rola w jej karierze, niemalże utkana pod aktorkę, tak jak najlepszy strój zamawia się u najlepszych projektantów. Aż trudno uwierzyć (ale i bardzo dobrze), że rolę Adaline odrzuciły wcześniej Katherine Heigl (dzięki Bogu) i Natalie Portman. To bezsprzecznie film Lively, jej pierwszy plan, moment, o którym będzie mówił każdy wielbiciel dobrego kina. Dopiero po niej można dostrzec aktorów drugiego planu, nie gorszych, ale być może posiadających mniejszy potencjał scenariusza. Michiel Huisman, Harrison Ford, czy też doskonała Ellen Burstyn wydają się jedynie dopełniać samą Adaline, dodawać jej dodatkowej głębi, wydobywać z niej dodatkowe nuty. To oni ją podkreślają, dodatkowo czyniąc rolę Blake Lively wyjątkową. Całość doskonale radzi sobie w opakowaniu perfekcyjnych zdjęć i dodających ostatecznej nuty muzyce. Jest przejmująco, smutno, do refleksji. Mnie zachwyciło. Mam nadzieję, że was też.
Marta Czabała