Zagorzali wielbiciele serii wytykają niespójności i braki w scenariuszu. Ale tak to już jest przecież przy kultowych filmach, że wszystkim nie da się dogodzić. Tym bardziej, że mamy do czynienia nie z sequelem, nie z prequelem, ale z tzw. rebootem serii. Czyli historię piszemy trochę od nowa. A to już dla fanów potencjalny cios w serce.
Zaczynamy w przyszłości. John Connor, zbawca milionów, doskonały taktyk, świetny przywódca przeprowadził właśnie ostateczny atak na Skynet. Nie dał jednak rady pokonać go całkowicie, bo Skynet w ostatniej chwili wysyła w przeszłość Terminatora. Cel taki jak zawsze – wytropić i zabić Sarę Connor na długo przed tym, jak zostanie matką. Niespodzianki nie ma – w przeszłość tropem maszyny rusza Kyle Reese, który na miejscu zastaje jednak zupełnie inną rzeczywistość niż oczekiwał.
Przerost treści nad formą. Przekombinowany scenariusz sprawia, że w historii na początku ciężko jest się połapać. W filmach, gdzie bohaterowie podróżują w czasie nie powinniśmy zastanawiać się „jak”, „co”, „dlaczego”. A tutaj ciężko jest się wdrożyć w całą historię, pełną luk i braków w logicznym, filmowym trybie myślenia. Wychodzi na przykład, że przysługę oddają Skynetowi Sara i Kyle, bo opuszczają rok 1984 bez dokonania aktu stworzenia, przez co John nigdy nie mógłby się urodzić, a tym samym istnieć w przyszłości. Nie jestem w stanie wybaczyć też podwójnego życia w jednej linii czasowej. Kto pójdzie, wie o czym mówię. Ale cóż, science – fiction jest gatunkiem, któremu można naprawdę dużo wybaczyć, tutaj też, tym bardziej, że scenarzyści składają jednoznaczny hołd filmowym poprzednikom Jamesa Camerona. Jeśli pamiętacie pierwsze części (to naprawdę już 30 lat?), z łatwością wyłapiecie żywcem zapożyczone sceny. A reszta jest już niekończącym się kinem akcji. Amerykanie jak żaden naród na świecie robią filmy z rozmachem, widowiskowe w najlepszym sensie tego słowa, pełne doskonałych, najlepszych na świecie efektów specjalnych. Osobiście nie rozumiem mody na efekt 3D, dość uciążliwy zwłaszcza dla osób na co dzień noszących okulary, ale na szczęście łatwo można wybrać wersję pozbawioną dodatkowego wymiaru i cieszyć się w pełni perfekcją twórców.
Wiele gromów posypało się na nich za dobór obsady. Nie chodzi tutaj oczywiście o Arnolda Schwarzeneggera, symbol i twarz całej serii. Kiedyś ambitnie podchodzący do potencjalnej kariery politycznej, dzisiaj tryumfalnie wrócił do swojej najsłynniejszej roli. I chociaż niektórzy zarzucają filmowi, że Terminator ma zbyt dużo ludzkich uczuć, Schwarzenegger doskonale wpisuje się w cały film. Nie byłoby całości bez niego. Emilia Clarke, nawet trochę podobna (chociaż zdecydowanie ładniejsza) od Lindy Hamilton doskonale podejmuje rolę wojowniczej Sary Connor, a Jai Courtney w roli Reese’a w większości filmu jest dla niej równorzędnym partnerem. Najsłabiej wypada niestety Jason Clarke. Zdecydowanie za stary do roli Connora, nie jest w stanie wykrzesać z siebie potrzebnej dla postaci energii. Po prostu nie daje rady. Mam cichą nadzieję, że w następnej części zostanie zastąpiony innym aktorem. W końcu Connorów mieliśmy już pięciu.
Twórcy filmu zapowiadają powstanie kolejnej trylogii. Całość trzyma poziom, więc może powstanie coś, do przynajmniej nazwiemy dobrym kinem akcji. To nie jest film kultowy (ale czy 30 lat temu Terminator od razu był kultowy?), ale na pewno przyjemnie spędzone dwie godziny w kinie. Ja z przyjemnością pójdę na część kolejną. W końcu to już za dwa lata.
Marta Czabała