Odgrzebane w filmowych zapasach...

Ghost Dog: Droga samuraja

Forest Whitaker wciela się w rolę zawodowego mordercy - Ghost Dog’a. Wydaje się, że takich filmów powstało już na pęczki i nic specjalnie ciekawego w tej materii wymyśleć się już nie da. A jednak. Ghost został niegdyś uratowany przez przypadkowego gangstera, jednego z bosów mafii.
 

Ten moment staje się przełomowy w jego życiu. Staje się on bowiem wyznawcą kodeksu samurajów i wasalem wspomnianego „samarytanina” (suweren - dajmio). Można domniemywać, że właśnie to wydarzenie zadecydowało o wyborze przez niego zawodu... Kodeks nakazuje odwagę, opanowanie, obronę honoru, ale przede wszystkim absolutną wierność wobec swojego suwerena. Owo posłuszeństwo wynika z nakazu wdzięczności za uratowanie życia... I definiuje niejako dalszy sposób życia.

Główny bohater żyje sobie spokojnie w szopie na dachu jednego z budynku.  W przerwie pomiędzy obowiązkami hoduje gołębie (używając ich jako tradycyjną formę komunikacji z nim), ćwiczy kendo i medytuje. Ot taka sobie sielanka... Początkiem jego problemów staje się młoda dziewczyna Louise Vargo będąca córką szefa mafii. Ghost pozostawia ją bowiem żywym świadkiem wykonania przez niego zlecenia na jednym z gangsterów. Czemu? Bo czyta ona samurajską powieść Rashomon. Można z ironią domniemywać, że chodzi między innymi o zbieżność zainteresowań. Efektem czego jest zlecenie śmierci wydane na niego samego. Co się dzieje dalej wszyscy miłośnicy tego rodzaju kina na pewno wiedzą chociaż samo zakończenie już tak oczywiste nie jest...

Sam film jednak nie obfituje szczególnie w akcję. Jak na gatunek, którego jest przdstawicielem jest powiedziałbym aż za spokojny. To zapewne za sprawą bushido... Pewien niesmak pozostawia połączenie czasów współczesnych z marną imitacją włoskiej mafii, która wygląda jak wyjęta z filmów sprzed conajmniej 2 dekad (coś jak skrzyżowanie tej z Brudnego Harry’ego z Ojcem Chrzetnym). Kompletny brak polotu. Oglądając ten film ma się wrażenie, że cały budżet chociaż i tak nie był zbyt wysoki, został przeznaczony na gażę dla odtwórcy głównej roli (wtedy jeszcze nie zwycięzca nagrody Oscara, ale swoje kosztować musiał). Na resztę kompletnie zabrakło. Zresztą gdyby nie Forest Whitaker to o filmie nikt by nie słyszał. Generalnie film na „3 na szynach”. Plus za pomysł i odtwórcę głównej roli. Reszta to rozczarowanie chociaż może i miłośnicy gatunku znajdą coś dla siebie.

Marcin Hęclik

>>>powrót


 
Polityka Prywatności