Odgrzebane w filmowych zapasach...

Langoliery

Dla mnie osobiście najlepsza ekranizacja Stephena Kinga. Porządny film, świetnie napisany scenariusz i nieustające napięcie, stworzone niemalże bez pomocy komputerowych efektów specjalnych. Bardzo dużo, niemalże minimalnym nakładem. Doskonałe kino, nie tylko dla wielbicieli gatunku.
 

Stephen King ma okropnego pecha do ekranizacji swoich książek. Nie dość, że Amerykanie brutalnie zmieniają jego historie, to jeszcze maleńkie opowiadania rozciągają do kilkugodzinnych filmów. Niektóre z niezmiernie ciekawych historii  zamieniają się w niemiłosiernie wprost nudne filmy. Na kilkadziesiąt książek i podejrzewam ponad tuzin już filmów, dobre ekranizacje można policzyć na palcach jednej ręki. Lśnienie. Zielona Mila. To.

No i Langoliery. Dla mnie najlepsza ekranizacja prozy Kinga, nawet jeżeli ekranizowane jest tylko króciutkie opowiadanie. Zrealizowane wyłącznie na potrzeby telewizji, Langoliery to opowieść o dziesięciu pasażerach lotu 29, którzy podczas jego trwania nagle zdają sobie sprawę, że współtowarzysze podróży zniknęli w tajemniczych okolicznościach. Wśród ocalałych na pokładzie jest niewidoma dziewczynka, zdolna jednak „widzieć” więcej niż jej towarzysze. Jest pilot, przypadkowo obecny na pokładzie. Jest też tajemniczy dyplomata, nauczycielka, pisarz i businessman, który celowo zdefraudował właśnie ponad 40 milionów dolarów. Wszyscy muszą stawić czoła nieznanej sytuacji. Zwłaszcza, że po wylądowaniu okazuje się, że na lotnisku też nikogo nie ma…

Opowieści Kinga niemalże zawsze koncentrują się na tzw. hermetycznym środowisku, wybranej grupie osób, która musi stawić czoło niezrozumiałemu i nieznanemu. I tutaj nie jest inaczej. Ta grupa bohaterów, aktorów, jedynie swoim kunsztem kreuje wszystko to, co w takim filmie najważniejsze – napięcie, poczucie strachu u widza, nieustającą akcję. Poza może pięcioma minutami nie ma w tym filmie jakichkolwiek efektów specjalnych, wszystko tworzą ludzie, ich rozmowy i warsztat aktorski. Kate Maberly, wiecznie niedoceniony David Morse, Dean Stockwell, Mark Chapman czy wspaniały Bronson Pinchot znają swój fach, potrafią stworzyć klimat a my się boimy. Czyli wszystko jak trzeba.

Oczywiście dużo pomaga w tym sprawnie napisany scenariusz. Tom Holland wziął malutkie opowiadanie Kinga i rozciągnął je do trzygodzinnego filmu. W przeciwieństwie jednak do innych adaptacji mistrza horroru, wszystko w tym filmie zdaje się być na miejscu. Można się bać. Bez wątpienia można się wciągnąć. I ani przez chwilę nie będzie obrzydliwe. Jest bardzo ale to bardzo dobrze.

Marta Czabała

P.S. Celowo ominęłam w tym tekście polskie tłumaczenie filmu. Pożeracze czasu? Zachowajmy godność kinomana.

>>>powrót


 
Polityka Prywatności