Rob Marshall
Czy ma Pan już dość przenoszenia musicali na ekran kinowy?
Rob Marshall: Gdy skończyliśmy montować „Nine - Dziewięć“ przeżyłem taki moment, jaki przeżywał bohater filmu, Guido Contini. Miałem w głowie totalną pustkę i czułem się kompletnie wypalony. Musicale są częścią mojego życia, mojej tożsamości i dlatego jestem pewnien, że nie poprzestanę na „Nine - Dziewięć“. Mimo, że produkcja tego filmu była długim i wyczerpującym procesem, napewno do tematu musicalu będę chciał jeszcze wrócić.
W jaki sposób udaje sie Panu dostrzec
w aktorach to, że będą w stanie zaśpiewać i zatańczyć w Pana musicalu? Udało się to Panu już przy okazji „Chicago“, a teraz przy okazji „Nine – Dziewięć“. Jakiś nadludzki zmysł?
Rob Marshall: Uważam, że moja praca polega na służeniu aktorom
i wydobywania z nich jak najwspanialszych i czesto ukrytych talentów, o których być może nie mają pojęcia. Casting jest dla mnie bardzo ważny. Zwracam uwagę nie tylko na poszczególne nazwiska, twarze, osoby, osiągnięcia, ale także indywidualne cechy. Nie chcę po prostu wypełnić poszczególnych postaci ich odtwórcami, ale stworzyć je od początku do końca pracując wspólnie z aktorem. Ponieważ to jest moje życie i spędzam z nimi czas, wymagam od nich czegoś jako reżyser. Jednak kręgosłupem mojej pracy jest właśnie to czym im służe – daję im film, w którym mogą pokazać się z jak najlepszej, zaskakującej strony. Miałem na planie najlepsze aktorki i aktorów na swiecie, najwspanialsze towarzystwo jakie można sobie wyobrazić. Zależało mi bardzo na stworzeniu atmosfery, w której będą się dobrze czuć, w której mogliby swobodnie pracować i nawet przeklinać te godziny prób. Każdego dnia mieliśmy obawy czy nasz projekt w ogóle osiągnie zamierzony cel. Ja chciałem przede wszystkim dać poczuć się aktorom swobodnie, żeby mogli dać z siebie to co najlepsze w tym konkretnym projekcie.
Musicale kojarzą się z wesołymi historiami, tańcem, śpiewem, radością,
a tymczasem historia Guido Continiego jest raczej smutna. Jak udało się Panu zmienić historię podłamanego Włocha w musical filmowy?
Rob Marshall: „Nine - Dziewięć“ nie jest typowym musicalem. Nie podąża za tym samym typem narracji. Dramat przeplata się z komedią, historia cofa się do przeszłości, wybiega w przyszłość. Nasz materiał wyjściowy w postaci filmu „8 i pół“ miesza fantastyczne wizje z rzeczywistością i wspomnieniami w sposób płynny, więc postanowiłem czerpać jak najwięcej z tego podejścia w naszym filmie. Dlatego też chciałem zrobić adaptację scenicznej wersji „Nine - Dziewięć“ również jako musical, ponieważ wiedziałem, że moglibyśmy wnieść do historii muzykę. Najtrudniejszą rzeczą w tworzeniu filmowego musicalu jest wytłumaczenie dlaczego postacie nagle zaczynają śpiewać. Gdy zacząłem szukać kolejnego projektu, który mógłbym przerobić na filmowy musical, chciałem znaleźć coś, co ma silną historię. „Nine - Dziewięć“ zaczyna się dość lekkimi tonami, ale nie miałem wątpliwości, co do tego by kontynuować historię rozpadającego się małżeństwa Guido i jego problemów z filmem w formie musicalu.
Rozpoczęcie zdjęć do „Nine - Dziewięć“ było opóźnione m.in. z powodu problemów z obsadą.
Rob Marshall: Jestem niezwykle dumny z aktorów, jakich udało nam się pozyskać. Każdy z nich poświęcił swoje serce i mnóstwo energii, żeby film wyglądał właśnie tak, jak wygląda. To wynik kolektywnej pracy, a każda z osób wykonała swoje zadanie na jak najwyższym poziomie. Każda z aktorek została obsadzona w roli, o którą się ubiegała. Wiedziały dokładnie jak zbudować swoją postać, ukształtować ją. Mam nadzieję, że widzowie będą mieli tyle samo radości, co ja oglądając „Nine - Dziewięć“ po raz kolejny.
Jak udało sie Panu obsadzić w jednym filmie tyle pięknych kobiet? Nie zawstydzały Pana przy pracy?
Rob Marshall: Musiałem się szczypać każdego ranka po wejściu na plan, żeby uwierzyć, że rzeczywiście mi się udało zebrać taką obsadę. Są tak piękne
i utalentowane, że każdego dnia czułem się przepełniony i nasycony ich obecnością. Musiałem jednak oddzielić od siebie dwie sprawy: to, kim są te wszystkie niesamowite kobiety i to, kim mają się stać w filmie. Mieliśmy tak dużo pracy i tak dużo do zrobienia w krótkim czasie, że skupialiśmy się głównie na tym. Jednak zebranie tej wymarzonej dla mnie obsady było naprawdę niezwykłm osiągnięciem i radością. Mieliśmy w sumie sześć tygodni prób i dwa tygodnie wstępnych zdjęć i przez ten czas stworzyliśmy prawdziwą grupę przyjaciół. Gdy tworzy się musical robi się rzeczy, których zwykle aktorzy nie robią w filmie. Mieliśmy to szczęście, że ciężko pracując wspólnie nad „Nine -Dziewięć“, wytworzyła się między nami nić przyjaźni i myślę, żę to widać w filmie. Naprawdę rzadka rzecz. Wszyscy jechaliśmy na tym samym wózku, bo pracowaliśmy przy tym samym projekcie. Widziałem, jak aktorzy nawzajem się wspierali. Pamiętam jak Daniel Day-Lewis wspierał Penelope Cruz podczas nagrania piosenki „Call from the Vatican“. Jej występ wyglada tak naturalnie i łatwo, nie widać w tym jej naprawdę ciężkiej pracy. Penelope miała dosyć, doskwierały jej odciski na dłoniach od ciągłego trzymania lin, a Daniel dopingował ją krzycząc „Jesteś wojowniczką!“ Taka atmosfera przyjacielskiej współpracy panowała wśród całej obsady.
Największa niespodzianka dla Pana podczas pracy nad filmem?
Rob Marshall: Powiem szczerze – Kate Hudson. Gdy Kate tylko weszła do pokoju na przesłuchanie niesamowicie zaskoczyło mnie to, jak pięknie potrafi śpiewać, a gdy zaczęła się ruszać w takt muzyki, zmieniła się
w prawdziwie profesjonalną tancerkę! Tak naprawdę specjalnie dla Kate stworzyliśmy całkiem nową postać w filmie – dziennikarkę Stephanie. Było mi bardzo miło mieć amerykańską dziewczynę w filmie, ponieważ w dużej części jest to jednak film europejski. Kate nas po prostu powaliła na kolana i jestem niezwykle dumny z tego, czego dokonała w tym filmie.
Jak wspomina Pan współpracę z Anthony’m Minghellą, dla którego „Nine - Dziewięć“ było ostatnim projektem przed śmiercią?
Rob Marshall: Anthony Minghella bardzo nam pomógł przy scenariuszu na etapie, gdy ani ja, ani współautor, Michael Tolkin, nie byliśmy w stanie już nic dodać ani poprawić. Mieliśmy za dużo pobocznych wątków, nie wiedzieliśmy jak zakończyć film, plątaliśmy się w postaciach. Uważam, że jedną z najgenialniejszych rzeczy, jakie Anthony Minghella zrobił było to, że zasugerował nam przeniesienie zakończenia z plaży do studia filmowego. Pomysłem Anthony’ego było także to, żeby rozbudować postać graną przez Judi Dench. Jego ostatnim napisanym słowem było „Akcja!“. Według mnie nie ma lepszego zakończenia dla tej historii, także z punktu widzenia reżysera i autora scnariusza.
Joanna Ozdobińska/ Nowy Jork
„NINE - DZIEWIĘĆ” W KINACH JUŻ 22 STYCZNIA 2010