Z daleka od wypożyczalni!

Vanishing on the 7th street

Kolejna apokalipsa, tym razem jednak ta z granicy kina klasy C, na dodatek i tak średnio strawnego, bazującego na budżecie wysokości kieszonkowego ucznia szkoły średniej. Marniutkie kino, nawet dla wielbicieli gatunku.
 

Niespodziewanie znikają ludzie. Zostają jedynie nieliczni, po reszcie pozostają ubrania i rzeczy osobiste. Nieliczni, którym udało się pozostać przy życiu szybko odkrywają, że w ciemności czai się wróg, nieznanego pochodzenia i zamiarów. Jedyną bronią jest światło, którego wróg zdaje się bać. Ale czy w nocy uda wszystkim się przetrwać?

Naprawdę lubię apokalipsy i wybaczam nawet kino niskiej technicznie klasy. Nie lubię jednak, kiedy ta apokalipsa składa się głównie z konwersacji pomiędzy bohaterami, którzy debatują na temat, czy to co im się wydarzyło nie jest przypadkiem konsekwencją ich okropnego, niegodnego świata trybu życia. Ta moralistyczna otoczka jest po prostu okropna, tym bardziej, że w przypadku filmu Andersona jest jedyną rzeczą na jakiej można skupić uwagę. Nie da rady przymknąć na to oka, bo efekty specjalne, w takim kinie nieodzowne, tutaj oparte są przede wszystkim na grze światło/ciemność, dzień/noc. To za mało jak na ponad półtoragodzinny film. Trudno jest się przestraszyć, trudno przejąć, bardzo łatwo znudzić. Nawet dość przyzwoici aktorzy zupełnie nie pomagają. Jest okropnie! Już ciekawszy byłby maraton „Mody na sukces” czy też transmisji z obrad Sejmu.

Marta Czabała

>>>powrót


 
Polityka Prywatności