Step Up. Revolution.
Nawet jeśli fabuła jest najwyżej średnia. Na Florydzie grupa taneczna chce startować w konkursie organizowanym przez portal YouTube. Trzeba nagrać swój flash mob, wrzucić do sieci i liczyć na największą ilość wejść. Pierwsza grupa taneczna, której film uzyska 10 milionów wejść, wygra dużą nagrodę pieniężną. Nasi dzielni bohaterowie podchodzą do sprawy metodycznie, organizując kolejne publiczne występy. Do grupy dołącza Emily, aspirująca zawodowa tancerka, starająca się właśnie dostać do profesjonalnej szkoły tańca. Nikt nie wie, że jest córką miejscowego dewelopera, walczącego o zburzenie miejscowej okolicy i wystawienie w jej miejsce nowoczesnych budynków.
I chociaż każdy, średnio zorientowany w filmach widz dokładnie przewidzi jak będzie przebiegał i jak zakończy się ten film, z przyjemnością przyjęłam jakąkolwiek fabułę, o której zapomnieli chyba twórcy poprzedniego „Step Up”. Wiwat dla sensownego początku, logicznego środka i zakończenia, nawet jeśli jest mniej niż tylko średnio oryginalne i bardzo przewidywalne. Dopracowano kolejny raz sceny tańca, tworząc zapierające dech w piersiach choreografię tworzoną przez dorosłych ludzi, a nie nastolatków. Film jest wartki, na tyle krótki, że nie da rady się nim znudzić, a na końcu można z zadowoleniem przyznać, że decyzja o obejrzeniu była dobra. Dla mnie wystarczy.
M.D.