Sędzia Dredd
Świat przyszłości trzymany jest w jednym kawałku tylko za pomocą Sędziów, którzy pilnują codziennych spraw, szybko i efektywnie radzą sobie też z przestępczością. Ale nawet sędziowie nie są w stanie panować nad wszystkim. Miastem co chwila wstrząsają zabójstwa. Co minutę zgłoszonych jest 12 przestępstw. Sędziowie są w stanie opanować tylko 6 proc. Atutem ma się okazać nowa adeptka Anderson, której zdolności parapsychiczne mają pomoc w opanowywaniu narastającej przemocy.
To film dla wielbicieli bezmózgiej, krwawej jatki, rozwalanych z ogromnych wysokości zwłok, wydłubywanych oczu, spalanych ciał. To jakieś 80 proc. filmu. Na dodatek każda z tych makabrycznych scen przedłużana jest do nieskończoności w 3D, co tylko zwiększa do maksimum ich niesmaczność. Szkoda, bo jeśli wyszukać te zupełnie pozbawione krwi efekty, to widać dobrą, techniczną rękę. Nie mam nic przeciwko samej historii, owszem, nastawionej na sceny walki, ale za to mającej przysłowiowe ręce i nogi. Dzieje się sensownie, dzieje się sporo, nie brakuje kilku sprawnych zaskoczeń. Gdyby nie to okropne 3D i hektolitry flaków odbiór byłby znacznie lepszy.
Trudno jest mi oceniać jednoznacznie aktorów. Karl Urban nosi na sobie hełm, uniemożliwiający mu pokazanie jakiejkolwiek ekspresji. Gdybym nie wiedziała, że to on, pewnie bym go nie poznała. Ale cóż, może taki właśnie powinien być Dredd, przypominający maszynę, pozbawiony ludzkich emocji. Podobali mi się jednak (bardzo) Olivia Thirlby i Domhnall Gleeson (kto wie, czy w tym filmie nie najlepszy), aktorzy grający niemalże za dobrze na standardowy film akcji. To oni pozwalają przetrwać półtorej godziny, nawet jeśli czasami trzeba odwrócić głowę od nadmiernej przemocy. Cóż, może młodsi zniosą ją lepiej. Podobało mi się. Z jednym, bardzo krwawym „ale”.
A.N.