Z daleka od wypożyczalni!

AI

Kiedy AI wchodziło na ekrany kinowe, nie miałam najmniejszej ochoty uczestniczyć w tym Kubrickowsko – Spielbergowskim pomyślę. Przyznaję, nie lubię Kubricka i od jego filmów staram się uciekać wielkimi susami. Z powyższych powodów film obejrzałam dopiero w telewizji i to zdecydowanie nie za pierwszym razem od premiery kinowej. Obejrzałam i zrozumiałam dlaczego nie poszłam do kina.
 

Zanim powstał sam film, już zdążyły owiać go legendy. Oto umierający Stanley Kubrick przekazuje młodszemu, utalentowanemu wizjonerowi Spielbergowi prawa do ekranizacji opowiadania, nad którą sam podobno pracował latami. Cały świat z niecierpliwością śledzi poczynania Spielberga nad ekranizacją a kiedy ten ogłasza datę premiery – kinomani (i nie tylko) tłumami ściągają do najbliższych kin. Opowieść o małym chłopcu robocie (jak zawsze taki sam Hailey Joel Osment) szukającym prawdy i miłości przyciąga tłumy. Widzowie czekają na efekty rodem z najlepszych Spielbergowskich filmów. Czekają i zawodzą się bo sam film znacznie bardziej przypomina dzieła zmarłego reżysera, niż samego Spielberga – naszego ulubieńca od filmów z rozmachem.

 

Sama historia jest już banalna. Oto rodzina po stracie syna decyduje się „zastąpić” go małym, zdolnym do miłości androidem, tak aby mniej odczuwać pustkę po własnym dziecku. David jest androidem uniwersalnym i rodzina go akceptuje, do czasu jednak kiedy ich własny syn powraca zza grobu aby skutecznie wygryźć miejsce naszego bohatera. Ten porzucony na pastwę losu postanawia odnaleźć wróżkę z Pinokia aby ta zamieniła go w prawdziwego chłopca. W podróży na koniec świata (Na Manhattan na Boga!) pomaga mu jeszcze jeden android w kłopotach…

Uff… Czyż nie okropnie? Wszystko jest jedynie ckliwą bajeczką o niczym, o poszukiwaniu jakiegoś celu, do którego z góry wiadomo David nie ma szans trafić. Nie ma tutaj miejsce na żadne domysły, z góry wiemy, że misja naszego bohatera skazana jest na niepowodzenie. Cudów, nawet w futurystycznym świecie nie ma. Spielberg zdaje się za wszystko winić ludzi. Pokazani jesteśmy na dobrej drodze do własnej destrukcji. Jesteśmy źli, bez współczucia i okrutni. Scena mordowania bezpańskich robotów na arenie tylko utwierdza w przekonaniu.

 

Zdesperowani łapiemy się efektów. Ale i tutaj nie ma o czym marzyć. Poziom jak sam sobie ustawił Steven Spielberg tutaj jest znacznie zaniżony. Nie ma rozmachu, nie ma wizji, znanej chociażby z wielkiej Wojny Światów.

 

Szkoda. Być może współpraca z Kubrickiem nie powinna była mieć miejsca. Spielberg stracił w moich oczach. Chyba przyjdzie mi obejrzeć po raz setny Indianę Jonesa. To przecież najlepsze lekarstwo. Na wszystko.

 

 

Marta Czabała

>>>powrót


 
Polityka Prywatności